Wszyscy ludzie prezydenta. 50 lat po wydaniu, czy warto przeczytać książkę, która przyczyniła się do upadku Nixona?

Niektóre książki są jak dobre wino: najlepiej smakują po latach. W Polsce książka napisana przez dwóch reporterów „Washington Post” pół wieku temu jest szczególnie ciekawa dziś. To co amerykańska polityka przeżywała w latach 60. i 70. u nas dopiero przestaje szokować. Dziennikarze śledczy, CIA, FBI, tajni informatorzy, brutalna gra i moralność. Warto przeczytać?
Książka wyszła w USA w 1974 roku, dwa miesiące po jej wydaniu Nixon ustąpił ze stanowiska prezydenta USA, a film "Wszyscy ludzie prezydenta" - równie znakomity jak książka - wyszedł w 1976 r.

„Wszyscy ludzie prezydenta” – większość zna hasło. Kojarzy je głównie ze znakomitym filmem wyprodukowanym przez Roberta Redforda, który zresztą zagrał w nim Boba Woodworda. Redford zobaczył filmowy potencjał afery Watergate oraz pracy dziennikarzy „Washington Post” już na samym początku wydarzeń. Aktor i reżyser w czasie kiedy dziennikarze śledczy dopiero rozkręcali się w serii publikacji nt. skandalu z włamaniem do siedziby Partii Demokratycznej i roli w przestępstwie administracji i samego Nixona usilnie zabiegał o kontakt z nimi oraz prawo do ekranizacji książki, którą już wówczas na bieżąco pisali.

Ale sama książka, choć w latach 70. nie schodziła z list TOP wydawnictw w USA dziś jest mniej znana lub wręcz zapomniana. A szkoda, bo jest równie emocjonująca jak film.

Czy po 50 latach warto w ogóle sięgać po tę lekturę?

Warto. To książka dla tych, którzy interesują się historią współczesną, światem szpiegowskim, USA, a przede wszystkim dla wszystkich którym z jakiegoś powodu bliski jest świat polityki i realia działania mediów.

Dlaczego warto przeczytać książkę „Wszyscy ludzie prezydenta”? Nie ma znaczenia, że wydarzenia dzieją się 50 lat temu. Wiele z rzeczywistości służb specjalnych, inwigilacji, układów, konfliktów politycznych i świata dziennikarzy dopiero dziś w Polsce zaczyna być normą. Zawsze dziwi mnie to, jak społeczeństwo polskie, ale też politycy nabierają się na „numery”, które w USA „ćwiczono” już co najmniej pół wieku temu. Można je odkryć w każdej dziedzinie. Ja obserwuję je w tym co znam najlepiej: mediach, hotelach, nieruchomościach, rynku kapitałowym, korporacjach i polityce.

Książka to wiwisekcja od strony dziennikarskiej afery znanej jako Watergate, ale zakrawającej o dużo więcej nielegalnych działań i to nie samego Nixona, ale ogromnej liczby osób skupionych wokół niego, Białego Domu, procesu jego reelekcji oraz prawicowej Partii Republikańskiej w latach 60. i 70.

Synny kompleks łączący biura, mieszkania i hotel Watergate w Waszyngtonie, to od niego i włamania do biura Partii Demokratycznej nazwę wziął cała seria skandali adminstracji rządowej za czasów prezydenta Nixona, fot. Wikipedia


Najbardziej zdumiewające, co po części wynika z książki, ale też posłowia świetnego tłumacza polskiego wydania Piotra Tarczyńskiego (znawcy ameryki i będącego jednym z twórców popularnego programu „Podkast amerykański” jest to, że o szczegółach części niemoralnych czy niezgodnych z prawem działań Nixon naprawdę mógł nie mieć szczegółowej wiedzy.

Ludzie z jego otoczenia działali dla niego i w jego imieniu, ale rozgrywali też własne gry. Wątki z całej afery są kolejnym przykładem na to, że świat służb specjalnych, szpiegów, i politycznych psychopatów rządzi się swoimi prawami. Jeśli ktoś nie zna tego świta od podszewki może czuć się zagubiony. Świat prawdziwych kłamstw i manipulowania, dla ludzi moralnych, albo tylko naginających normy etyczne, zawsze pozostanie nieprzenikniony. To również wyłania się z lektury książki, wyraźnie widać że wiele osób nawet zajmujących się tą sprawą wówczas w USA zupełnie nie dostrzegało jej złożoności, powiązań, motywacji aktorów tych działań. Dziennikarze Carl Berenstein i Bob Woodword starali się wyciągać wiadomości i tropy od swoich informatorów, a informatorzy – często politycy, ludzie służ oraz prokuratury – to dziennikarzy pytali co wiedzą i co udało im się ustalić.

Prawdziwa pajęczyna wzajemnych powiązań, którą mało kto rozumiał. Nic dziwnego, że pojawiała się wówczas w amerykańskich mediach informacja, o tym jakoby sam Nixon zrozumiał złożoność wszystkich ludzi i operacji dopiero kilka lat po wydarzeniach kiedy pewien stażysta rozrysował mu schemat sprawy (kto z kim był powiązany, gdzie i kiedy coś zrobił).

Dziennikarze dokładnie opisują też schemat działania polityków Partii Republikańskiej i zarządzania w Białym Domu, naczelną zasadą była „zaprzeczalność”, szefostwo stało za nieprzenikalną barierą, złożoną z „pszczółek” – szeregowych pracowników, managerów niskiego szczebla, doradców. Kontrowersyjne decyzje choć zapadały na najwyższych szczeblach, wprowadzali w życie niżej zlokalizowany w politycznej strukturze działacze. 
Jakże dobrze znamy to dziś nie tylko z polityki, ale też korporacji, urzędów. I jakże mocno przypomina to klasyczny układ struktur gangsterskich, gdzie rozkazy do wykonania nigdy nie są wydawane bezpośrednio przez mafijną górę, ale „żołnierzom” na dole wydają je „kapitanowie”.

Bob Woodward (w koszuli w kratę) trafił do redakcji "Whashington Post" tuż przed aferą, pracował jako reporter działu miejskiego podobnie jak jego młodszy o rok kolega Carl Berenstein (przy telefonie), choć ten drugi pisał już w dziale stołecznym od 1966 roku.

W nagrodzonym 4 Oskarami filmie pod tym samym tytułem co książka, Robert Redford zagrał Boba Woodwarda, a Dustin Hoffman – Carla Bernsteina, fot. Warner Bros


Polityczne pyskówki obrażające przeciwników. Kolejny przykład zachowań publicznych, które już pół wieku temu były powszechnie znane i używane w USA. Akcje polegające na kompromitowaniu politycznych przeciwników. Inżyniera politycznego PRu na poziomie, którego nasi działacze dopiero się uczą. Nic dziwnego, wówczas w ekipie Nixona odpowiadali za nią w dużej mierze byli agencji CIA czy FBI, doskonale znający mechanizmy psychologiczne. Ośmieszano czy kompromitowano nie tylko wprost polityków Partii Demokratycznej, ale nawet ich sympatyków, czy aktywistów protestujących przeciwko działaniom Nixona. Poprzez przeniesienie mentalne kojarzeni byli od razu z demokratami, a tym samym ośmieszenie aktywistów uderzało w postrzeganie demokratów. To również w Polsce ma dziś miejsce, ruchy silnie prawicowe jako jeden z głównych motywów wyśmiewania piętnują akcje związane z uchodźcami, UE, LGBT, osiągając tym samym efekt przeklejenia negatywnych skojarzeń do partii lewicowych i liberalnych, które nie krytykują tych tematów. I odwrotnie lewica wyśmiewa model tradycyjnej rodziny, kościół, by uderzyć w prawicowych polityków.

Wykorzystywanie urzędów – w książce dokładnie opisano jak postępowali politycy z czasów Nixona, choć padają też przykłady nadużyć ze strony Partii Demokratów i jej ludzi, choćby to jak Kennedy wykorzystywał policję, by podwoziła gości imprezy czy nawet dowoziła alkohol na te imprezy. Niczym polskie afery Blue Taxi, kiedy wykorzystywano policyjne wozy do rozwożenia m.in. polityków po imprezach lub kiedy policjanci musieli przynosić jedzenie do pociągu Elżbiecie Rafalskiej, ówczesnej wiceminister pracy i polityki społecznej  (PiS).

Ogłupianie przez media. Spin doktorzy z polskiej polityki chyba się tego nauczyli

Propagandowe działania przez media, które też od kilku lat dobrze znamy z polskich realiów. W książce dziennikarze Woodowrd i Berenstein odkrywają, że biuro prasowe Białego Domu, wykreowało za pomocą fałszywych publikacji w mediach rzekome poparcie dla działania prezydenta Nixona związane z zaminowaniem portu Hajfong w Wietnamie. „Wydaliśmy 8.400 dolarów na fałszywe telegramy i reklamówki. (…) Uznaliśmy, że to świetna decyzja, by Ziegler (ówczesny rzecznik prasowy Białego Domu – przy. red.) mógł ogłosić, iż przychodzi mnóstwo telegramów wyrażających poparcie dla prezydenta” – mówi w książce jeden z informatorów dziennikarzy pracujący w sztabie wyborczym Republikanów w 1972 roku. I dodaje, że wykupiono też fałszywe ogłoszenie w New York Times. Był to opublikowany list, w którym rzekomo niezależni ludzie popierali decyzję. „Miało to stwarzać wrażenie, że zwykli obywatele skrzyknęli się i są gotowi wydać parę tysięcy dolarów, by móc wyrazić własne zdanie. Tak nie było. Za ogłoszenie zapłacił komitet wyborczy Nixona”, a sam tekst kończył się zdaniem: „Komu możecie uwierzyć – New York Timesowi (który krytykował pomysł zaminowania Hajfongu – przyp. red.) czy Amerykanom?”. PRowy majstersztyk, którym inspirują się zapewne i u nas spin doktorzy od polityki.

Biuro prasowe Białego Domu w 1972 r. wykonało jeszcze jedną kłamliwą akcję. Także w sprawie portu w wietnamskim Hajfonu amerykańskie dzienniki wydrukowały puste strony, które można było wyciąć, wypełnić i wysłać do stacji telewizyjnej WTTG, oddając swój głos na to, czy popiera się decyzję Nixona czy nie. W biurze prasowym prezydenta zakupiono wydania gazet, a każdy z pracowników musiał wypełnić 15 ankiet, oczywiście popierając działania rządowej administracji. „Dziesięciu ludzi całymi dniami kupowało różne znaczki, różne koperty i różnym charakterem pisma wypełniano kartki z fałszywymi odpowiedziami. Kupiono tysiące egzemplarzy gazet” – mówił dziennikarzom Posta James Dooley ze sztabu Nixona. By sprawa się nie wydała wszystkie zakupione przez Biały Dom wydania gazet z wyciętymi stronami zmielono w niszczarkach. Efekt akcji: stacja tv WTTG podała, że aż 5.157 osób zgadzało się z decyzją prezydenta. Gdyby odjąć wszystkie fałszywe ankiety poparcia wysłane przez Biały Dom, okazałoby się, że za było jedynie 1.157 osób.

W polityce amerykańskiej wśród ekipy Nixona używano w końcu metod iście szpiegowskich – co nie dziwi, bo pracowali dla niego byli funkcjonariusze CIA czy FBI (m.in. w składzie słynnej ekipy „hydraulików”). To właśnie jeden z „hydraulików” Howard Hunt, prawie że legenda CIA w tamtych czasach (nie koniecznie w pozytywnym znaczeniu tego słowa), pod przybranym nazwiskiem Ed Warren kontaktował się z Cliftonem DeMotte, dyrektorem ds. PRu w hotelu Yachtsman Motor Inn w Hyannis Port w stanie Massachusetts, kiedy w 1960 roku właśnie w tym hotelu bazę miał sztab wyborczy JF Kennedyego.

Te kilka ciekawych akcji to kilka przykładów przewijających się przez karty książki „Wszyscy ludzie prezydenta” pokazujących co się działo w amerykańskiej polityce w latach 70. Mataczenie, niszczenie dokumentów, kłamanie w sądzie było na porządku dziennym zarówno przed wybuchem afery Watergate, jak i w trakcie śledztwa i procesu.

- Dyrektor FBI niszczący dowody? Nigdy nie sądziłem, że coś takiego może się zdarzyć” – mówi w książce Howard Simons, redaktor prowadzący „Washington Post” w czasie kiedy dziennik opisywał sprawę Watergete.

Jakość mediów za którą wielu tęskni

Ponieważ książka pisana jest jako opowieść o pracy Woodowarda i Berensteina świetnie oddaje też realia i etykę dziennikarską. I choć zarówno w książce, jak i wielu komentarzach po jej wydaniu przewija się to, że nawet dziennikarze uciekali się czasem do nieczystych zagrywek, to odwaga, wytrwałość w moralnej postawie oraz rzetelność jaką prezentowała redakcja Posta do dziś budzą szacunek i podziw.

To wówczas na stałe do pracy dziennikarzy weszła – porzucona dziś – zasada potwierdzania informacji w dwóch, a nawet trzech źródłach. Ogrom pracy jaką pociągało utrzymanie tej zasady jest dobrze opisany w książce. Dziennikarze i ich redaktorzy nie puszczali w świat żadnej informacji, jeśli nie zdobyła potwierdzenia u co najmniej trzech informatorów gazety.

Książka, ale też film pokazują jaki ogrom rozmów odbyli dziennikarze śledczy "Washington Post" by krok po kroku odkryć wiele tajemnic jakie kryła afera Watergate. Zresztą nie tylko ta redakcja pracowała nad największym skandalem w dotychczasowej historii USA. Nawet w książce Woodward i Berenstein nie raz wspominają to tym, że New York Times, Time, Los Angeles Times czy agencje prasowe w jakimś doniesieniu ich uprzedziły. Media w tamtych czasach w USA czasem ze sobą konkurowały, ale tez współpracowały wpierając się pracą, informacjami i wzajemnymi przedrukami z powołaniem na redakcję, która pierwsza dała news, fot. Warner Bros, kadr z filmu 


Ilość rozmów jakie odbywali reporterzy też budzi uznanie. To zupełnie inny świat i jakość dziennikarska niż ta, z którą mamy do czynienia dziś. To dziennikarstwo oparte na rozmowach, a nie przepisywaniu komunikatów PR, postów z social mediów czy kopiowaniu treści z innych mediów.

Fakt, że wówczas docieranie do świadków było też o niebo łatwiejsze. Dziennikarze opisują jak jeździli, często późnym wieczorem, do prywatnych domów swoich informatorów, ich telefony i adresy zdobywali po prostu z książki telefonicznej. Bez problemu „szwędali” się po posterunkach policji, siedzibie prokuratorów i ministerstwach. Do samej redakcji Posta również wchodził każdy kto chciał z ulicy. Dziś to realia zupełnie niezrozumiałe, danych o miejscach zamieszania nie ma publicznie dostępnych, a każdy urząd czy firma prywatna to prawdziwa Bastylia.

Doskonale przedstawiono postacie nie tylko głównych śledczych z „Washington Post”, ale też innych dziennikarzy i redaktorów tej gazety. Z ich mocnymi i słabymi stronami, to jak szefowie redakcji balansowali w rozgrywaniu pomiędzy ostrożnością jaką wydawnictwo powinno zachować, a presją i ego reporterów prących do tego by zdobyte przez nich materiały ujrzały światło dzienne. Postać redaktora naczelnego Posta Benjamina Bradlee opisana jest poważnie, ale lekko – był wymagający, w kółko powtarza „Co dla mnie masz na dziś” zwracając się do pracowników jego redakcji, ale w sytuacji kryzysowej zawsze staje po stronie swoich dziennikarzy ufając im i pomagając. Autorzy książki świetnie opisują też różnice ich charakterów, czasem z przymrużeniem oka, a nawet sam początek – a był taki, że Woodward i Berenstein się zwyczajnie nie lubili. W samej książce, ale też w  filmie brakuje nieco więcej o roli redaktora Barryego Sussmana, ówczesnego szefa działu miejskiego w Post, który przyłożył się znacząco do tego jak dziennik relacjonował aferę, był wsparciem dla dziennikarzy i sam pisał teksty. Był trzecią silną postacią sukcesu wokół całej historii, która ostatecznie doprowadziła do pierwszej i jedynej do tej pory rezygnacji ze stanowiska prezydenta USA.

Od lewej: Katharine Graham, ówczesna właścicielka The Washington Post, Berenstein i Woodward, Howard Simons, redator prowadzący i po prawej redaktor naczelny Benjamin Bradlee. Szefostwo i właścicielka gazety aktywnie uczestniczyli w składaniu wydań Posta w czasie największego dziennikarstwa śledczego dziennika i jednego z największych w całej historii mediowej USA, fot. dzięki Getty Images

Film nie tylko świetnie zagrany, oddaje również ducha pracy zespołowej w redakcji Posta w czasie afery, dziennikarze mogli liczyć na wsparcie, ale i krytykę redaktorów oraz właścicielki gazety, fot. Warner Bros, dwa dolne zdjęcia kadry z filmu "Wszyscy ludzie prezydenta"


Jedną z obserwacji, którą mam po przeczytaniu książki jest też zwyczaj chodzenia przez dziennikarzy na drinka czy lunch ze swoimi rozmówcami, czy szefami. W Polsce dziennikarze rzadko spotykają się służbowo w restauracjach, większość z nich niechętnie umawia się z rozmówcami na jedzenie, część ma wręcz redakcyjny zakaz. Spotkania, nie tylko dziennikarzy, odbywają się też często w hotelowych restauracjach – co w odniesieniu do polskich realiów też jest inne, u nas restauracje hotelowe rzadko są wykorzystywane na miejsce spotkań ludzi z zewnętrz, nie ma po prostu takiego zwyczaju.

Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak część, kiedy dziennikarze dokładnie opisują jedną z ogromnych wpadek jaka miała miejsce w pracy nad sprawą. Gazeta opublikowała informacje pod nazwiskiem jednego z informatorów, a ten po ukazaniu się gazety stanowczo zaprzeczył jakoby to co mówi było prawdą. Na dziennikarzy, gazetę, wydawnictwo wylała się fala krytyki nie tylko ze strony ludzi Nixona, ale też innych mediów i ogólnie opinii publicznej. Każdy dziennikarz czuje dokładnie to co musieli wówczas przeżywać ludzie z Posta, nie ma nic bardziej upokarzającego niż opublikowanie nieprawdy, zwłaszcza w sprawie tego kalibru. Takie wpadki oczywiście się zdarzają, czasem nie są nawet winą dziennikarzy i redakcji, bo media bywają też używane do rozgrywek, szczególnie przez służby wywiadowcze. Nie zawsze nawet najbardziej rzetelnie przykładając się do sprawdzenia tematu dziennikarze są w stanie się przed tym uchronić. Autorzy na bieżąco analizowali dlaczego znaleźli się w takim punkcie, szukali powodu swojej wpadki. W książce mówią wprost: „coś poszło straszliwie nie tak”. Przyznają, że w pewnym momencie nie byli w stanie zająć się kryzysem ani fizycznie, ani mentalnie. Byli zmęczeni, przestraszeni i zdezorientowani.

Jak bardzo złożona była cała sprawa Wategate świetnie oddaje określenie amerykańskiego pisarza Thomasa Pynchona przypomniane w posłowiu przez Piotra Tarczyńskiego – „bizantyjska telenowela”.

Jej filmowy sukces, ale i ostateczny kształt opowieści z perspektywy reporterów - także podsunięty autorom przez Roberta Redforda - sprawia, że nawet po 50 latach czyta się ją z wypiekami na twarzy. Ucztą dla umysłu jest refleksja jaką nadaje treści właśnie ten szmat czasu i ciągła aktualność zachowań w postępowaniu ludzi – moralnych i niemoralnych.

Materiałów opisujących samą aferę jest ogrom. Podobnie jak źródeł amerykańskich o książce oraz samych autorach. Ciekawe są te:

Opracowanie: tekst autorski, proszę nie kradnij, nie kopiuj, jeśli ci się podoba zacytuj podając źródło: portal InwestycjewKurortach.pl i autora, dziękuję.

 

Bądź na bieżąco z naszymi najciekawszymi artykułami!
Kliknij Obserwuj w Google News!

Obserwuj nas w Google News
Autor
Marlena Kosiura
InwestycjewKurortach.pl
Copyright

Stawiamy na jakościowe, autorskie i rzetelne treści. Nie kopiujemy tekstów od innych, nie kredniemy treści z zagranicznych portali. Uszanuj naszą pracę autorską i czas poświęcony na przygotowanie materiałów. Jeśli zależy ci na zacytowaniu fragmentu lub podaniu przytoczonych przez nas danych - prosimy podaj źródło: portal InwestycjewKurortach.pl