Matka scamerów jest zawsze w ciąży

Scamy z Nigerii. Brzmi egzotycznie? Niekoniecznie, bo ten „biznes” jest globalny. Aleksandra Laudańska, CEO spółki technologicznej FemTechnology Group pokazuje „od kuchni” jak to działa. „Zawsze znajdą się tacy, którzy zapłacą te sto dolarów frycowego. A potem trzysta, a na następnie pięćset” – mówi oszust, z którym rozmawiała.

Zanim przejdziemy do tekstu Aleksandry Laudańskiej konieczny jest wstęp. Na co dzień Aleksandra zajmuje się tematami związanymi ze smart aging, czyli mówiąc w skrócie fajnym i aktywnym dojrzewaniem. Równie dużo czasu poświęca na tematy technologiczne. Jest założycielką portalu Agefree – wolni od metryki, laureatką głównej nagrody Siemens Future Living Award 2018 za futurystyczną wizję długowiecznego społeczeństwa i życia niezdeterminowanego metryką „Czaso(do)wolność”. Co to ma więc do oszustw i scamów? Aleksandra od lat pasjonuje się tym, jak ludzi się naciąga. I choć nie zajmuje się tym zawodowo, jej wcieleniowe „dochodzenia” i rozkładanie różnych manipulacji na czynniki pierwsze są doskonałe. 

Jeśli po kilku akapitach poniższego materiału zaczniesz już zadawać sobie pytanie: co mnie obchodzi ta ciekawa skąd inąd historia? Nie zrażaj się, rozwinięcie akcji – choć  nie inwestycyjne – jest tu potrzebne. Clou nadejdzie.   



Wiosna 2023, miasto stołeczne Warszawa. Koszty życia z dwójką nastolatków na garnuszku rosną. Zaczynam wysyłać sygnały, że szukam fuch. Czujnie wypatruję ofert. Którejś niedzieli wyświetla mi się post na grupie Erasmus+. Software house z USA szuka ludzi do przetłumaczenia dziewięćdziesięciu stron na różne „egzotyczne” języki, w tym polski. Jeśli tłumacz się sprawdzi, jest perspektywa stałej współpracy. Zgłaszam się. W odpowiedzi na komentarz dostaję link kontaktowy do managera projektu. 

Pierwsza czerwona flaga 

Kontakt ma się odbywać przez Telegram. To komunikator, na którym kwitnie szara strefa, czarny rynek oraz scamy wszelakie. Kanał komunikacji podejrzany, ale wysyłam wiadomość do, uśmiechniętego na zdjęciu profilowym, mężczyzny o wyraźnym pochodzeniu azjatyckim. Nie czekając na odpowiedź wrzucam jego imię i nazwisko widoczne w komunikatorze w wyszukiwarkę. Z niej przechodzę na jego profil na LinkedIn. Jest CEO innej firmy niż wskazana w ogłoszeniu, ale od siedemnastu lat jest doradcą zarządu software house’u, który – według ogłoszenia na grupie – szuka tłumaczy. Wchodzę na profil firmy, potem na jej stronę internetową. W porządku, mogą potrzebować treści.

W tym czasie przychodzi wiadomość od Jerrego, managera projektu. Dostaję od niego zadanie testowe – krótki tekst na temat COVID-19. Szybko go tłumaczę i odsyłam. Zamiast CV, o które pyta Jerry, wysyłam link do mojego profilu na LinkedIn, zaznaczając, że w Polsce realizuję trzy projekty wydawnicze. Jerry akceptuje moją kandydaturę. W kolejnej wiadomości tłumaczy, czym zajmuje się firma. Następnie podaje warunki współpracy. Siedem konkretnych punktów. Wszystko jasne. Niedługo potem przesyła stustronicowy PDF, który mam przetłumaczyć. Plik jest bardzo ciężki, żeby przesłać go na maila, muszę użyć WeTransfera. Tekst dotyczy historii Kanady. Na tłumaczenie mam trzy dni. 

Druga czerwona flaga

Ściągając plik na komputer sprawdzam jeszcze raz profil dziewczyny, która zamieściła ogłoszenie na grupie. Przyjemna twarz, może trochę w klimacie portretu wygenerowanego przez AI, ale nie skupiam się na tym. Znajomych niewielu, jako miejsce pracy oznaczony tenże software house. Miejsce zamieszkania: Londyn. Ustalam, że firma wskazywana jako potencjalny zleceniodawca ma biuro w Londynie. To, co wzbudza moje podejrzenie, to dwa profile, które obserwuje Alice. Oba to profile Afrykańczyków. Pierwsza myśl: tak wyglądają profile dating scamerów, którzy nie są zbyt ostrożni i po zmianie zdjęcia profilowego na portret generała, zamożnego przystojniaka (atrybut: jacht) lub samotnego ojca (atrybut: dziecko i/lub pies), nie usuwają starych postów i profili swoich afrykańskich znajomych. – Ale gdzie tu może być scam? – pytam wspólniczek z mojego start-upu.

Najbardziej prawdopodobny scenariusz: przetłumaczę, poświęcę czas, a oni nie zapłacą. Ale po co scamerowi kilkadziesiąt stron tekstu po polsku o Pierwszych Narodach, Metysach kanadyjskich i Inuitach? Podanie numeru konta do przelewu – Jerry pisze, że forma płatności dowolna – raczej na nic mnie nie naraża. Gdzie leży podstęp i model biznesowy? – zachodzę w głowę. Może piorą pieniądze?

Trzecia czerwona flaga

Pytam o umowę. Kilkanaście minut później dostaję kolejny PDF tą samą drogą. Logo jest, dane teleadresowe również, ale w adresach email i www oraz w treści umowy jest literówka w nazwie firmy – wszędzie ta sama. Zwracam uwagę na to Jerremu. Nie wspominam, że podpis złożony na dokumencie wygląda bardzo sztucznie, podobnie jak coś na kształt pieczątki z informacją o gwarantowanej wypłacie. Nie zarzucam go podejrzeniami, żeby go nie zniechęcić, jeśli tłumaczeniowy deal okaże się prawdziwy. Jerry sprawdza umowę i pisze, że faktycznie, jest błąd, ale to nie ma znaczenia. Nie podpisuję jej. Jeśli nie zamierza mnie oszukać, to umowa nie jest potrzebna. Jeśli chce mnie oszukać, to umowa mnie nie ochroni.

Piszę za to do software house na adres kontaktowy podany na ich stronie www – ewidentnie prawdziwej. Chociaż… automatyczna odpowiedź na moje pytanie, czy Jerry jest zaangażowany w rekrutację tłumaczy, nie zawiera żadnej stopki. Wątpliwościami dzielę się na bieżąco ze wspólniczkami. Jedna z nich podsuwa myśl, że może potrzebują takich tłumaczeń do „karmienia” sztucznej inteligencji. Fakt, firma zajmuje się treściami, AI i automatyzacją. Zaczyna to brzmieć sensownie. Jerry jest często online, odpowiada dość szybko na pytania. Jest konkretny i uprzejmy – nie rozwodzi się zbytnio, ale czuję się traktowana poważnie.

Prowadzę wewnętrzny dialog. Co mam do stracenia? Trochę czasu. Co do zyskania? Jeśli współpraca jest prawdziwa – dwa i pół tysiąca dolarów. Jeśli nie – przynajmniej poszerzę wiedzę na temat historii Kanady. Wrodzona ciekawość pcha mnie do zbadania, o co w tym chodzi.

Wchodzę w to

Z Jerrym piszę w niedzielę tuż przed północą. Uczula mnie, że mam trzy dni na dostarczenie przetłumaczonego tekstu. Ale przelew też będzie szybko zrealizowany – zaraz po akcepcie. Ja dopytuję, czy jeśli będą zadowoleni z jakości i tempa, dostanę kolejne teksty. Tak, mają tego więcej. 

Na zadane sobie samej pytanie, jak weryfikują jakość tłumaczenia, sama sobie odpowiadam: skanują i porównują z tłumaczeniem Google’a – które są coraz lepsze, ale jeszcze sporo im brakuje do ludzkiego tłumaczenia. Oczami wyobraźni widzę te tysiące złotówek na moim koncie. Z jednej strony myślę, że w dzisiejszych czasach dziesięć tysięcy złotych to bardzo duże wynagrodzenie za tłumaczenie, z drugiej – że w Stanach dwa i pół tysiąca dolarów to jak dla nas dwa i pół tysiąca złotych. Robiłam niedawno tłumaczenie dla przedsiębiorczyni rezydującej w Panamie, za drobną rzecz zapłaciła tyle, ile dziś trudno dostać za porządny artykuł czy wywiad. Takich rozliczeń chcę – od życia i kontrahentów – myślę, wizualizując regularny wpływ pieniędzy na konto.

Strategia na wykonanie pracy to skopiowanie tekstu do Deepl (jest lepszy niż Google), a potem redakcja całości, z równoległym sprawdzaniem prawidłowości nazw i określeń. Stwierdziwszy, że nie mogę skopiować tekstu, to bitmapa, zmieniam plan – będę robić screeny, tłumaczyć w translatorze Google (tu Deepl jest mniej wygodny) i kopiować to do notatnika. Potem całość prześlę sobie na maila. Mimo późnej pory, zaczynam robić screeny poszczególnych stron i polskie tłumaczenie każdej wklejam do notatnika. Kończę rano w autobusie, a potem na poniedziałkowym statusie. Po nim tworzę plik Worda wklejając w niego zawartość przesłanej mailem długiej notatki. Zaczynam pracę redakcyjno-edytorską z zamiarem skończenia jej, jeśli nie tego samego dnia, to następnego. W efekcie jednak siadam do pracy dopiero w środę, przeznaczając na nią cały dzień. Wtorek wypada z harmonogramu przez spotkania, z których wracam po 22:00. To wbrew zaleceniom software house’u, który oczekuje, że skupię się tylko na ich projekcie i przestanę szukać innych zleceń.

Sprawdzanie polskich wersji nazw rozlicznych ludów rdzennych (Google zostawia je często w wersji oryginału), weryfikowanie nazw geograficznych, tłumaczenie określeń i sformułowań, które translator przetłumaczył pozbawiając je sensu, jest pracochłonne, a ja dokładna – chcę dostarczyć wysokiej jakości tekst. Dobra płaca – dobra praca. Po 21:00 obwieszczam Jerremu, że skończyłam. 

Czwarta czerwona flaga 

Dostaję adres email, na który mam przesłać plik i dane do przelewu. Adres skrzynki zawiera nazwę firmy tylko w pierwszym członie. Domena nie ma z nią nic wspólnego – to adres amerykańskiego portalu, na którym można mieć też pocztę. Wysyłam plik. Jerry uprzedza, że dostanę maila z informacją, czy praca została zaakceptowana. Przychodzi mi do głowy, że za takie dobre, szybkie i porządnie podane tłumaczenie (zawarłam w nim wszystkie grafiki obecne w oryginale), zrobione przez myślącą osobę, zasługuje na premię. Mogliby pokazać klasę i dorzucić coś do ustalonej kwoty.

Wysyłam też do firmy, dla której pracuję, gotowy tekst SEO. Wizja tłumaczeniowego eldorado nie zaślepia mnie. Co mam do zrobienia, trzeba zrobić. Samodzielna matka nie gardzi żadną okazją do dorobienia. Jednak mój mózg już szaleje – w nocy śni mi się Jerry, ale inny niż ze zdjęcia. W sposobie bycia przypomina trochę Jacka Sparrowa z „Piratów z Karaibów” i mojego zmarłego sąsiada – faceta o niesamowitym życiowym sprycie, łbie do interesów i szorstkim wdzięku człowieka, który wiele przeszedł i dużo wypił. Twarz „Jerrego” zdradza południowo-amerykańskie rdzenne pochodzenie. Dużo się śmieje i ma dziwną szczękę. Zapisuje numer mojego konta i zapewnia, że dostanę wynagrodzenie. Oraz że będą kolejne teksty. W pewnym momencie odbiera telefon i zaczyna rozmawiać o sprzedaży poziomek, które bardzo obrodziły. W ogródku rzeczywiście rosną poziomki pod folią, ale gdy chcę je zjeść, okazuje się, że są niedojrzałe. Potem mój towarzysz otwiera szeroko usta i pokazuje kilka rzędów zębów wyrastających z dolnej szczęki. Wygląda to dziwnie, ale nie jest obrzydliwe. Zęby są ładne, wyglądają jak zaostrzone perły, i jest ich mnóstwo. Na koniec „Jerry” ociera się o mnie muskularnymi pośladkami. Budzę się z poczuciem, że ten pokręcony, kolorowy sen to dobry znak – zapowiada obfitość finansową. 

Po przebudzeniu przeglądam wiadomości i social media. Wiadomość z software house’u przychodzi jeszcze przed moją poranną kawą. Administrator projektu wykazuje klasę: dodatkowe siedemdziesiąt dolców za jakość i trzydzieści za szybkość. Razem dwa sześćset do wypłaty w wybrany przeze mnie sposób: PayPal, transfer, bitcoiny. Dobrą wiadomością dzielę się z Jerrym. Wysyłam numer konta na maila i omawiam z córką plan na kolejne tłumaczenia – ona chce pomóc. Początkowo sceptyczna, gdy przybliżam jej szczegóły, stwierdza, że wygląda to na prawdziwe zlecenie za prawdziwe pieniądze. Zamierzamy przysiąść do tych tłumaczeń – opłacimy jej studia w Holandii (właśnie dostała się na nauki polityczne w Amsterdamie) i pojedziemy na wakacje. Podzielimy się też pracą – i kasą – z jedną z moich wspólniczek. Jej córka też dostała się na studia w Niderlandach.

Zaglądam do Gmaila – nowa wiadomość dotycząca projektu. Przelew został zlecony i jest oczekujący. Żeby został zrealizowany, mam dosłać zdjęcie, adres zamieszkania i przesłać sto dolarów „linking fee” za założenie mojego konta w systemie firmy. – To jednak scam – mówię do córki i piszę do wspólniczek.

Rozpoznaję schemat, który pamiętam z maili sprzed dwudziestu lat informujących o możliwości przejęcia spadku. Żeby mieć dostęp do dużych pieniędzy, musisz zrobić opłatę, a potem kolejną. Te rzekome dobrze płatne tłumaczenia to nowa forma przekrętu nigeryjskiego. Nie pomyślałam o tym od razu, bo nie myślę jak scamer. Doceniam pomysł na ten, nieznany mi dotąd, mechanizm, ale stwierdzam, że raczej nie daje dużo zarobić. Ludzie parający się tłumaczeniami mają wysokie IQ, dochodząc do etapu „linking fee” od razu się zorientują, że to oszustwo. Tak zakładam.

Piszę do „Jerrego”, że dostałam mail na temat opłaty i teraz już znam mechanizm oszustwa. Wcześniej je podejrzewałam, bo profil Alice przypomina profile dating scamerów, ale nie rozumiałam, co jest jego zyskiem w tym przypadku. Teraz już wiem, że to nowa forma nigeryjskiego oszustwa i zamierzam poinformować o tym firmę, pod którą się podszywa, oraz media.

„Jerry” reaguje dość szybko. Dopytuje o wątek profilu nigeryjskiego naciągacza – czy byłam kiedyś oszukana. Odpowiadam, że nie, ale czytałam wiele artykułów o oszukanych kobietach. – Uważasz, że jestem Nigeryjczykiem? – pyta i upewnia się, czy jestem pisarką. Potwierdzam.

Mój rozmówca zaskakuje mnie. Myślałam, że będzie szedł w zaparte, jak robią dating scamerzy, ale on przyznaje, że jest Nigeryjczykiem. Pyta, czy wiem, dlaczego to wszystko się dzieje, te wszystkie oszustwa. – Ludzie potrzebują pieniędzy – odpowiadam. On pisze o korupcji w Nigerii, przez którą znalezienie pracy jest niemożliwe, jeśli nie ma się pieniędzy. – Jeśli jesteś biednym człowiekiem, ale masz talenty, nadal umrzesz ze swoimi talentami – pisze. I dodaje, że ostateczna przyczyna tego oszustwa jest spowodowana przez nas, mieszkańców Zachodu.

Yahoo boy i niedoszła mugu 

Pisze o karmie – my, ludzie Zachodu, dostajemy teraz karę za niewolnictwo i brutalne czyny, jakich dopuścili się nasi przodkowie. Za dehumanizację – tego słowa używa – ich prapradziadków. – Odbieramy to, co nam zabraliście – stwierdza. Jest w tym złość i rozgoryczenie. Stają mi przed oczami miliony młodych wściekłych Afrykańczyków, którzy każdego dnia dokonują setki milionów cyfrowych ataków na Europejczyków i Amerykanów. Oponuję – nie może wkładać wszystkich do jednego wora. Pochodzę z komunistycznego kraju, też byliśmy uciskani. Nie tak brutalnie, jak Afrykańczycy, ale jednak. A ja jestem samotną matką i wciąż doświadczam skutków dominacji białych, bogatych mężczyzn. Wiem, że w Afryce jest bieda, głód i przemoc, i mam wewnętrzny sprzeciw na to wszystko. Także na to, jak są traktowani uchodźcy muzułmańscy na polskiej granicy. Świat nie powinien tak wyglądać.

Pytam go o imię i wiek. Nie chce podać tych informacji, bo nie chce trafić do więzienia. Ostatnie, co mnie interesuje, to wsadzić go tam. Zresztą, Nigeria nie współpracuje z europejskimi organami ścigania. Dlatego, a także z uwagi na niemożność odnalezienia sprawcy w jednym z najbardziej zaludnionych krajów na Ziemi, setki tysięcy złotych przelewane rzekomym żołnierzom na misjach przez rozkochane Polki, są nie do odzyskania. 

Nie muszę specjalnie podtrzymywać wymiany wiadomości – wyczuwam w nim tę samą chęć rozmowy, jaką kilka lat temu mieli moi zagraniczni adoratorzy na Tinderze. Przeprowadziłam setki rozmów z młodymi mężczyznami z całego świata, z wieloma konwersuję do dziś, z kilkoma zaprzyjaźniłam się. Poznałam między innymi syryjskiego uchodźcę, który, po trzech latach życia w namiocie w obozie w Grecji, załapał się na ostatnią relokację do Niderlandów. Odwiedziłam go kiedyś w Eindhoven. Niedawno wreszcie udało mu się ściągnąć mamę, siostrę i brata, którzy latami tkwili w Jordanii i Grecji. O tym, co człowiek jest w stanie zrobić, żeby poprawić los swój i najbliższych, wiem sporo.

Zawsze znajdą się naiwniacy

Kiedy piszę, że chcę napisać artykuł o scamingu i podzielę się z nim wynagrodzeniem, John – to imię mam stosować na potrzeby publikacji – postanawia współpracować. Nieważne, za co klient płaci, grunt, że płaci. Mogę pytać o wszystko, nawet jeśli to odsłoni jego aktualny model oszukiwania. Nie boi się, że to wpłynie na jego „biznes”. Wie, że zawsze znajdą się tacy, którzy zapłacą te sto dolarów frycowego. A potem trzysta, a na następnie pięćset. Bo po opłaceniu „linking fee” John vel Jerry odsyła do dyrektora finansowego, któremu trzeba zapłacić więcej, a ten do kolejnej osoby, która zażąda pięćset dolarów. Wszystkie te postacie to oczywiście młody Nigeryjczyk, a ten łańcuszek opłat teoretycznie nie ma końca. Na moje stwierdzenie, że może ta pierwsza opłata powinna być niższa – zebrałby ich więcej – odpowiada, że kwota nie ma znaczenia. Jeśli ktoś myśli, nie zapłaci nawet jednego dolara. – Mądrzy nie zapłacą. Ale na świecie jest wielu niemądrych ludzi – mówi John.

Podejrzewając, że może chcieć nadal mną manipulować, dopytuję o różne szczegóły. Może wcale nie jest Nigeryjczykiem – myślę. Jemu piszę, żeby mnie wygooglował – domyślam się, że on też węszy jakiś podstęp z mojej strony. Po kolejnych wymianach wiadomości, zdjęć i wideo stwierdzam, że rozmawiam z Nigeryjczykiem z krwi i kości. Mieszka na południu najbardziej zaludnionego kraju Afryki. W Nigerii, na powierzchni raptem trzy razy większej niż Polska, żyją dziś dwieście dwadzieścia cztery miliony ludzi. Szacuje się, że do 2050 roku będzie ich o sto pięćdziesiąt milionów więcej. Z pomocą w weryfikowaniu faktów przychodzi artykuł z najnowszego numeru „National Geographic Polska”, który kupiłam kilka dni wcześniej.

John w tym roku skończy dwadzieścia sześć lat, jest na ostatnim roku inżynierii naftowej. Nie mówi, na jakim uniwersytecie, ale udaje mi się ustalić to z przesłanego zdjęcia. Ma dziewczynę, która nie wie, jak on zarabia, bo nie aprobowałaby tego. Nie ma komputera, a potrzebuje, żeby robić projekty. Te legalne, inżynieryjne. Te nielegalne, tłumaczeniowe, obsługuje na smartfonie, model Tecno Spark 9T. Ubolewa, że musi korzystać z Telegramu, tu już za dużo scamerów jest. Wolałby używać WhatsAppa, ale tam trzeba podać numer telefonu – to od razu zdradzi jego prawdziwą lokalizację.

Scamowanie to pierwsza praca Johna. Freelancerskim scamem zajmuje się od końca zeszłego roku. Nauczył go ktoś tego. Wcześniej zajmował się scamem bitcoinowym, tylko tam nic nie zarobił. Model biznesowy wymagał w tamtym przypadku dość mozolnego budowania zaufania u mugu – ofiary scamu (mugu w języku pidżyn nigeryjskim oznacza głupią osobę, która zawsze robi głupie rzeczy). W model dating scamingu nie wchodził, chociaż jest on bardzo popularny wśród Yahoo boys – tak mówią o sobie pracujący w ten sposób młodzi mężczyźni. Głównie mężczyźni – John szacuje, że kobiety w tym fachu stanowią około osiem procent. To dlatego, że Nigeryjczycy wychowywani są, aby szybko brać odpowiedzialność finansową za siebie i kobietę, z którą założą rodzinę. Mężczyźni odczuwają też presję, bo jeśli wybranka pozna kogoś, kto lepiej zarabia, może odejść.

Na dating scamingu John mógłby się obłowić, ale tam trzeba być ciągle na łączach z kobietami, nad którymi się pracuje. One potrzebują atencji i stałego kontaktu. John nie może sobie na to pozwolić – zależy mu na studiach, musi się wysypiać i chodzić na zajęcia, w tym roku obrona. Dlatego ten komputer jest taki ważny. Nauczyłby się wreszcie pracować na nim – przyznaje, że jest komputerowym analfabetą. Szkolnictwo w Nigerii nie zapewnia nie tylko lekcji informatyki, do czego po prostu nie ma odpowiedniego sprzętu, na jego – państwowym – uniwersytecie nie ma nawet normalnych szkolnych krzeseł. Niedzielny wideo spacer po nim, który przesyła mi John, wygląda jak film pasjonata urbexu. Przygnębiający widok. Mimo to za naukę trzeba płacić – w przypadku Johna to tysiąc trzysta dolarów rocznie. Wynajęcie pokoju, który dzieli z kolegą – czterysta pięćdziesiąt dolarów. Minimalna płaca w Nigerii to sześćdziesiąt sześć dolarów miesięcznie, ale jego rodzice nie mają pensji – są rolnikami i zarabiają tylko w czasie zbiorów. Nigeryjski sektor rolniczy trawi kryzys, który pogłębiła pandemia – doczytuję w artykule.

Oszust poluje na oszusta

Edukacja najstarszego syna była dla rodziny dużym obciążeniem. Jej koszty wpędziły ją w długi. W domu zostali trzej młodsi synowie – dwaj są w podstawówce, ich starszy, dwudziestoczteroletni brat, pomaga rodzicom. Którzy pomagają w wychowaniu wnuczki – ich córka, dziś miałaby dwadzieścia lat, zmarła dwa lata temu podczas porodu. (Nigeryjki wciąż często wybierają rodzenie z tradycyjną akuszerką w domu, w szpitalu rodzi się mniej niż połowa dzieci.) Na edukację drugiego syna już nie mogli sobie pozwolić. Zresztą on nie jest tak inteligentny, jak pierwszy.

John naprawdę pasjonuje się inżynierią naftową. Marzy, by kiedyś zostać profesorem. Zdradza to, gdy piszę mu o moim tacie, który w 1960 przyjechał do Warszawy z wioski. Z kilkoma książkami i jedną koszulą. Na studiach nie dojadał, musiał zarabiać na życie korepetycjami, ale powoli piął się po drabinie społecznej. W 2010 odebrał profesurę z rąk prezydenta. Młody Nigeryjczyk mówi, że z nim było podobnie – do uniwersyteckiego miasta przyjechał niemal z niczym. Od początku marzy mu się praca w Shell Agyp i kariera naukowa. Modli się do chrześcijańskiego boga, żeby jego historia potoczyła się podobnie do losów mojego taty. Kiedy on przyjechał do Warszawy, Nigeria uzyskała niepodległość – zauważa John.

Będzie to trudne. Jak dowiaduję się z artykułu „National Geographic”, jedna trzecia mieszkańców Nigerii nie ma pracy. Siedemnaście procent z tej grupy to ludzie z wyższym wykształceniem. Uczelnie wypuszczają co roku sześćset tysięcy absolwentów, którzy mają nikłe szanse na zatrudnienie. Aby sprostać zapotrzebowaniu, co roku powinno powstać dwa i pół miliona nowych miejsc pracy.

Scamerski proceder kłóci się z moralnością Johna. Źle się czuje biorąc od ludzi coś, co mu się nie należy. Ale póki co nie ma innego wyjścia – widoków na uczciwe zajęcie brak. Wyrzuty sumienia gasi złością na białych i tym, że wszyscy wokół oszukują. Świat wokół niego scamem stoi. On też stał się jego ofiarą, i to nie raz. Pożyczkę covidową od rządu i drugą – studencką, łącznie sześćset dolarów, zainwestował na rynku Forex. Kupił akcje poprzez spółdzielnię, w którą się zaangażował. Wszystko stracił. Podobnie jak ojciec i wuj, którzy też zainwestowali.

To oszukiwanie to też rodzaj sportu narodowego. John mówi, że Pakistańczycy i Hindusi scamują na potęgę, ale oni, Nigeryjczycy, są inteligentniejsi – oszukują tamtych. Chociaż on sam okazał się bezbronny wobec młodego Turka, z którym się zaprzyjaźnił po tym, jak nie udało się mu go oscamować. Zaczęli pisać ze sobą, tak jak zaczął pisać ze mną, i Mehmet poprosił, żeby John nauczył go swoich metod. Wsparł go też udostępniając do użytku turecki numer telefonu – z nim było łatwiej łowić klientów. Niestety, któregoś dnia Mehmet wylogował Johna z WhatsApp i przejął wszystkie wypracowane kontakty. Tak zakończyła się przyjaźń z niedoszłym mugu, który okazał się pojętnym Yahoo boyem. Uczeń przerósł w tym przypadku mistrza. Co też pokazuje, że John nie do końca ma serce do tego fachu. Za to miewa słabość do ludzi, których okłamuje. Szczególnie, gdy już trochę z nimi popisze. Często w pewnym momencie sam przerywa oszustwo – po pierwszych wpłatach pisze do mugu, że to wszystko scam i blokuje ją lub jego w komunikatorze. – Żeby nie stracili za dużo – mówi.

W trakcie naszej rozmowy przychodzi wpłata od pięćdziesięciodwuletniej Włoszki. John wysyła mi screen potwierdzenia płatności w PayPal: sto dolarów zostało wysłane na konto jakiejś Ukrainki. Wyjaśnia, że dziewczyna współpracuje z nim – przeleje mu osiemdziesiąt pięć dolarów, reszta to jej zarobek. Takich pośredników – zupełnie nieświadomych, w czym uczestniczą – jest wielu na całym świecie. Są rekrutowani na Binance, Gigbite, Okayx. John wysyła screen karty, którą „software house” „wystawił” Włoszce. Żeby ją aktywować, kobieta musi wpłacić trzysta dolarów. Gdy to zrobi, do Johna trafi dwieście pięćdziesiąt dolarów. Zakładałam, że Yahoo boys są czyimiś pracownikami i „firma” też ich wyzyskuje, więc z tego, co wpłacają mugu, do nich trafiają grosze. Jednak John sam jest „firmą” – jednoosobową scamerską działalnością gospodarczą. Chce ją zakończyć, gdy zarobi na uruchomienie uczciwego biznesu. Póki co z freelancerskiego scamu uzbierało się około czterech tysięcy dolarów od kilkunastu osób, ale wszystko poszło na życie i spłatę długów. Kolejnego dnia okazuje się, że Włoszka zorientowała się, że została oszukana i zablokowała Jerrego. Ale za to jakiś Grek przeszedł dwa pierwsze etapy i wpłacił czterysta dolarów. – Jutro kupuję komputer – oznajmia John.

Właśnie mija tydzień od mojego pierwszego kontaktu z nim. Żyjemy w dwóch totalnie różnych światach, co drastycznie widać na zdjęciach, które sobie przesyłamy (– W Afryce nie ma tak pięknego miasta – pisze John na widok centrum Warszawy). Do tego dzieli nas nie tylko ponad pięć tysięcy kilometrów, ale i całe pokolenie – jestem prawie dwa razy starsza. Jednak rozumiemy się dobrze. Podobnie oceniamy pewne zjawiska, oboje kombinujemy, jak zarobić więcej pieniędzy – każde na miarę swoich potrzeb i możliwości. Dla mnie to jeden z wielu zagranicznych kontaktów, drugi afrykański. Dwadzieścia pięć lat temu chłopak z Madagaskaru oprowadzał mnie po Toronto. Dobrze go wspominam.

Nie jest to też moja pierwsza znajomość z przestępcą. Wciąż tkwi we mnie niespełniona specjalistka od resocjalizacji – chciałam ją kiedyś studiować. Zawsze czułam misję sprowadzania młodych ludzi na dobrą drogę. Z kilkoma małymi sukcesami i jednym spektakularnym – wsparcie okazane kilkanaście lat temu dwudziestodwuletniemu sąsiadowi, który napadł na bank przez długi, za co trafił szybko do więzienia, przyczyniło się do tego, że dziś ma dobrą pracę i kochającą żonę.

John jest inteligentny, co od razu rzuciło mi się w oczy po sposobie, w jaki pisze po angielsku (chociaż narzeka, że mówi w tym języku bardzo słabo, na co dzień używa języka będącego mieszanką angielskiego i języka lokalnego), i co pisze – ma dużą wiedzę o świecie. Szczególnie wnikliwą o świecie, w którym żyje. Dzięki niemu dowiaduję się, że Chiny są aktualnie największym wierzycielem krajów rozwijających się. Nigeryjczyk obawia się o skutki ogromnych pożyczek, które zaciągnął w Pekinie jego kraj. Denerwuje się, że zasoby, w które bogata jest nigeryjska ziemia, nie służą bogaceniu się jej mieszkańców. – Plasujemy się wśród pierwszych piętnastu członków OPEC (Organizacja Krajów Eksportujących Ropę Naftową; przyp. red). Mamy dużo rezerw ropy naftowej, dostarczamy ją i gaz ziemny innym krajom, a mimo to w wielu miejscach nie mamy elektryczności – pisze z wyraźną goryczą. Po raz kolejny dzieli się frustracją z powodu wszechpanującej w Nigerii korupcji i kłamstw rządu.
– Uwierzyłabyś, że miliony naira w banknotach zjadł wąż? Politycy wymyślą wszystko, żeby okraść kraj. Oni też są Yahoo boys.

John ma przepis na zatrzymanie nigeryjskich przekrętów: uczciwy rząd, który zainwestuje pieniądze w młodzież, a nie we własne rodziny i znajomych. Bo teraz młodzi Nigeryjczycy nie mają nadziei na lepsze jutro, a ich życie przepełnia lęk o przyszłość. Kiedy będą mogli liczyć na dobrą pracę, przestaną wyłudzać pieniądze od białych. Póki co Nigeria jest jak więzienie – każdy młody chłopak marzy, żeby wylecieć stąd.

To, co John lubi w swoim kraju, to śmiech, dowcip i zabawa – w Nigerii można śmiać się cały dzień. Kiedy patrzę na zdjęcia nieutwardzonej drogi, przy której mieszka, trudno mi w to uwierzyć. Szczególnie, gdy po przesłaniu jej widoku rano, kilka godzin później przesyła zdjęcie, na którym widać tę samą drogę po obfitym deszczu. Już rozumiem, dlaczego pytany o to, jak minęła noc, narzeka na komary, które nie dają mu spać. Robi mi się smutno na myśl o tym, jak może wyglądać pokój, który dzieli z kolegą.

Rób swoje i nie daj się oszukać

– Tak wygląda centrum scamerskiego biznesu – pokazuję zdjęcia moim dzieciom. Oboje – dwudziestolatka i siedemnastolatek – są na bieżąco w temacie mojej nowej znajomości. Oboje od początku rozgrzeszają Johna z tego, co robi. Rozumieją, że nie ma wyjścia. I że taki jest współczesny świat. Chociaż na informację, że Włoszka wpłaciła sto dolarów, syn protestuje. Uważa, że starszych ludzi John powinien oszczędzać. Młodzi, jeśli są niemądrzy, to niech płacą za nieostrożność. Widzę, że przejął moją postawę – ile razy dałam się komuś oszukać, nazywałam to lekcją. Niektóre bardzo drogo wyszły…

Córka, autystka-komunistka – jak mówi o sobie i swoich przyjaciółkach, na całą sytuację patrzy ze zrozumieniem dla młodego Nigeryjczyka (– Ile razy w Afryce pojawiał się sensowny lider, mordowano go – mówi przyszła pani politolog) i z irytacją, że ja w ogóle muszę szukać fuch. Powinnam zarabiać tyle, żeby po pracy już nie zajmować się kolejną pracą. A od kiedy pamięta, widzi mnie przy komputerze w świątek, piątek. Także po nocach.

Na moje stwierdzenie, że młode pokolenie jest świadome, zna mechanizmy scamu i ich trudniej jest oszukać, John pisze, że jest dokładnie odwrotnie. Młodzi łykają scam jak pelikany. Często to rodzice udaremniają wykonanie przelewu. I rzeczywiście, badania amerykańskie potwierdzają to – młodzi ludzie częściej padają ofiarami oszustw. Ale to starsi ludzie tracą na nich więcej pieniędzy.

Ale i wśród młodych na Zachodzie są Yahoo boys. Co rusz jakiś młody człowiek z listy „30 przed 30” „Forbesa” trafia przed sąd za oszustwa. Wielu dwudziestolatków nie chce mozolnie dorabiać się, jak robili to ich rodzice. Chcą mieć i żyć tu i teraz. Przedsiębiorca technologiczny Chris Bakke podsumował to zjawisko w poście na Twitterze: „Młodzi z listy Forbesa zebrali łącznie 5,3 miliarda dolarów. Zostali również aresztowani za oszustwa o wartości ponad 18,5 miliarda dolarów”. Granica między innowatorem a oszustem stała się cienka – pisze Arwa Mahdawi w swoim artykule na ten temat opublikowanym w „The Guardian”. W punkt. Yahoo boys wychowani na Zachodzie mają ogromną przewagę technologiczną i większe możliwości, więc i skala oszust większa.

W USA w 2022 roku ofiary scamów straciły łącznie prawie dziewięć miliardów dolarów, z czego miliard trzysta milionów trafiło do oszustów udających miłość. Jedna z bohaterek programu telewizyjnego "Dr. Phil" przelała wirtualnemu ukochanemu dwieście tysięcy dolarów w ciągu trzech lat, zadłużając się. Inna – niewiele mniej. I straciła przez to dom, który zastawiła. W Polsce co rusz pojawiają się artykuły o kobietach tracących oszczędności życia i biorących duże kredyty dla wyimaginowanych ukochanych. Kwoty w przypadku niektórych ofiar idą w setki tysięcy złotych.

Opowiadam Johnowi, jak kilka lat temu ostrzegłam koleżankę przed rzekomym amerykańskim generałem, który „zobaczył jej zdjęcie na Facebooku i od razu poczuł, że to kandydatka na żonę”. A sześć lat temu uchroniłam moją mamę przed innym dating scamerem. Mama, wtedy sześćdziesięciopięcioletnia, gdy już doszła do siebie po śmierci taty, zaczęła edukować się cyfrowo i używać Facebooka. Tam zaczepił ją jakiś, młodszy od niej trzynaście lat, Niemiec – lekarz stacjonujący w Syrii. Wysyłali sobie fotki z podróży i pisali do rana. Uczuliłam ją na początku znajomości, że jeśli on ma mało kontaktów na Facebooku i mało postów, to może być oszust. Jednak mama – emerytowana pielęgniarka – kontynuowała pisanie, wcześniej robiąc panu mały test ze znajomości zagadnień medycznych. Zdał go, a znajomość zaczęła się rozwijać. Mama kwitła. Aż któregoś dnia zaczęła opowiadać, że on się nie odzywał kilka dni, bo na bazę był nalot, został ranny w nogę i przeszedł operację. Wtedy wrzuciłam zdjęcia „pana doktora” w Google – okazało się, że już kilka lat wcześniej były wykorzystywane do wyłudzania pieniędzy.

Zapobiegłam wysłaniu scamerowi przelewu – o co już zaczynał prosić, jak się okazało – ale zaraz wpędziłam nas obie w inne oszustwo. Przekonałam mamę do pożyczenia mi pieniędzy na produkcję aplikacji – nomen omen – randkowej. Znajomy, który miał ją wykonać, okazał się nieuczciwy. Straciłam kilkadziesiąt tysięcy. Wykorzystał ten sam mechanizm, na którym opierają się Yahoo boys: wymyślanie historyjek i przyjmowanie kolejnych rat. Kiedy człowiekowi na czymś bardzo zależy, ignoruje czerwone flagi i sam siebie przekonuje, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Nasze mózgi i nasza zdolność do samooszukiwania się to najlepsi sprzymierzeńcy scamerów. Wpłacamy kolejne transze frycowego, bo chcemy mieć aplikację, która przyniesie miliony, pragniemy niebotycznych zysków z inwestycji (lub po prostu dobrze płatnych zleceń) albo brakuje nam miłości, zainteresowania i romansu.

Kłamstwo stare jak świat

Oszustwa nie są wynalazkiem współczesności. Pierwszy opisany przypadek datowany jest na rok 300 pne, kiedy to grecki kupiec o imieniu Hegestratos wziął bodmerię – pożyczkę pod zastaw ładunku. Miał oddać pieniądze z odsetkami, gdy ładunek – w tym przypadku kukurydza – zostanie dostarczony. Hegestratos postanowił zatopić pustą łódź, zatrzymać pożyczkę i sprzedać kukurydzę. Plan się nie powiódł. Kupiec utonął zaraz po tym, jak złapano go na gorącym uczynku. Ale oszustw – głównie podatkowych, dokonywano już dwieście lat wcześniej w Egipcie.

Jednego z największych oszust starożytności dokonała gwardia pretoriańska w 193 roku sprzedając prawa do tronu rzymskiego temu, kto zaoferował najwyższą cenę. Piętnaście wieków później dwudziestoletni Michał Anioł próbował sprzedać sfałszowaną starożytną rzeźbę kupidyna kardynałowi kościoła katolickiego. Wielcy ludzie również nie byli wolni od pokus popełnienia oszustwa.
Nie unikali też strat w wyniku oszukańczej aktywności innych. Pod koniec kariery Izaak Newton stał się ofiarą popularnego w jego czasach oszustwa. Zainwestował w Kampanię Mórz Południowych, której celem był transport niewolników z Afryki do Ameryki – w tym czasie pozornie świetny interes. Podczas dziewięćdziesięciu sześciu kursów kupiono trzydzieści cztery tysiące niewolników. Podróż przez Atlantyk przeżyło trzydzieści tysięcy ludzi z Zachodniej Afryki. W 1720 roku bańka spekulacyjna South Sea Bubble pękła powodując wiele bankructw. Izaak Newton stracił dwadzieścia tysięcy funtów. Jeden funt szterling miał wtedy parytet około siedmiu gramów złota. Przeliczając to na dzisiejszą jego wartość, jeden z najwybitniejszych naukowców wszechczasów stracił ponad trzydzieści siedem milionów złotych.

John powiedziałby, że to karma, od której zaczął ze mną rozmowę. Ja – że to, czy zostaniemy ofiarą scamu, czy nie, nie zależy aż tak bardzo od poziomu inteligencji. Chociaż teoria inteligencji makiawelicznej głosi, że umiejętność stosowania i rozpoznawania kłamstwa była istotnym czynnikiem stymulującym jej rozwój. W dużej mierze podatność na oszustwa to jednak kwestia emocji i deficytów. Za to ludzie wymyślający scamerskie socjotechniczne sztuczki są rzeczywiście na swój sposób genialni. Nowoczesne technologie dają im nieskończone możliwości tworzenia nowych modeli scamu i pomagają docierać z nimi do większej liczby ludzi. Kilka kliknięć na telefonie i możesz stać się bogaczem. Jeśli nie masz wrodzonego drygu - możesz się nauczyć. Od kogoś lub z książki, na przykład z podręcznika o jakże zachęcającym tytule: "How to make a white women to fall in love with you from online chat".

Wniosek jest następujący: kluczową kompetencją przyszłości staje się umiejętność rozpoznania próby oszustwa i zdolność zapobieżenia mu. W świecie pełnym nieuczciwych modeli biznesowych, wykorzystujących ludzką naiwność i emocjonalne deficyty, to od tej umiejętności może zależeć nasze być albo nie być. Pytanie, czy w dobie wiernego odtwarzania wizerunku i głosu przez AI będziemy w ogóle w stanie ochronić się.

Tytuł artykułu jest parafrazą włoskiego przysłowia: „Matka kretynów jest zawsze w ciąży”. Wszystkie zdjęcia pochodzą od rozmówcy autorki. 

Opracowanie: tekst autorski i zdjęcia Aleksandra Laudańska. Prosimy uszanuj pracę atutorską - jeśli podoba Ci się tekst, chciałabyś go przedrukować w całości lub części powołaj się na autorkę: Aleksandra Laudańska

 
Te zdjęcia są ciekawe:
Te zdjęcia są ciekawe:

Bądź na bieżąco z naszymi najciekawszymi artykułami!
Kliknij Obserwuj w Google News!

Obserwuj nas w Google News
Autor
Aleksandra Laudańska
FemTechnology Group
Copyright

Stawiamy na jakościowe, autorskie i rzetelne treści. Nie kopiujemy tekstów od innych, nie kredniemy treści z zagranicznych portali. Uszanuj naszą pracę autorską i czas poświęcony na przygotowanie materiałów. Jeśli zależy ci na zacytowaniu fragmentu lub podaniu przytoczonych przez nas danych - prosimy podaj źródło: portal InwestycjewKurortach.pl